Czy niewierzący jest wierzący czy faktycznie jest nie... wierzący?


Ilekroć pomyślę o wierze, zawsze na myśl przychodzi mi moja babcia. Agnieszka, miała na imię. Modliła się rano, w południe, wieczorem. Mogę powiedzieć, że wierzyłem iż ona wierzy. Czy ja mam z nią (wiarą) problem, wyszło mi że nie. Patrząc odwrotnie, osoby głośno twierdzące, że są katolikami, że wierzą, mają ze mną problem.

Patrząc na nich, na babcię, na siebie, na religie, doszedłem do wniosku, że mało jest osób wierzących, całkiem sporo jest osób, które tę wiarę chciałyby narzucić, następnie jest tłum, na końcu są ci co mówią o sobie ateiści. Wszystkich łączy jedno. W momencie grozy, w momencie gdy się o życie potkną, każdy, tak myślę, w duchu mówi, mogłem inaczej, dlaczego mnie to spotkało, dlatego ten czy inne niegodziwości sie wokół dzieją, ci co spieprzyli, mawiają pewnie, już tego więcej nie zrobię.

Ludzie pokroju mojej babci, kierują się zwykłe dobrocią, mają swoją wiarę, swojego Boga, mają go rano, w południe i wieczorem... cały dzień go mają, w sobie. Prowadząc rozmowy z babcią na temat wiary, czasem "zaciekłe", prowadziłem je jako głuptas, niczego nie rozumiejąc. Moje próby udowadniania, że coś jest nie tak, babcia zawsze kwitowała, mądrym spojrzeniem. Po czasie zrozumiałem, że wiara była w niej, a była w postaci dobrego człowieka.

Takich ludzi jest może kilka procent. Kim są pozostali?

Kościół Katolicki wyznacza okresy, np. te tygodniowe, bo co niedziela msza, wyznacza święta. Tylko czy tak naprawdę robił to Kościół Katolicki, czy czasem to nie jej mama i jej babcia, przekaz dając z pokolenia na pokolenie?

Pozostali, czyli nasi rodzice i my, to już inne pojmowanie wiary, a pojmowane rzutowane przez pryzmat zajmowanego miejsca. Niełatwo oderwać się od korzeni, a jak korzenie zetkną się z nowym, należy to sobie po swojemu poukładać. Bo w końcu jesteśmy dobrymi, wierzącymi ludźmi. Zajmując stanowiska, wydając decyzję dotyczącą innego człowieka, następuje zderzenie, czasem nie do przejścia.

Patrząc choćby na różne reformy administracyjne, ktoś musiał zajmować te wszyskie tworzone stanowiska, niejeden, który je zajmował, kierował się dobrem innych, albo własnym interesem, tu znów następowało zderzenie wychowania z podejmowanymi decyzjami/interesami. Tak się dzieje z pokolenia na kolejne pokolenie. Mówiąc o procencie ludzi wierzących, śmiem twierdzić, że ten największy, wyłączając nasze babcie, to odsetek, dopasowujący zasady, do swoich poczynań, by móc spać spokojnie.

Są jeszcze ci... ateiści, cóż, są, co z tego? Mojej babci oni nie przeszkadzali, na żadnego złego słowa nie powiedziała. Pokiwała tylko głową, zgodnie ze swoim babcimym rozumieniem.

Przyglądając się temu całemu otaczającemu mnie towarzystwu, doszedłem do wniosku, że taka kolej rzeczy. Zajmowanie się ich stanowiskiem to zwykle strata czasu. Wzajemne udowadnianie sobie, że KK zrobił to, nie zrobił tego, do niczego nie doprowadzi. Dlatego nie zajmuję się nim, co nie znaczy, że nie zauważam.

Jedno stale się nie zmienia, masa uważających się za wyznających wiarę, jak i ateiści, bombardują mnie, jako przeciętnego człowieka, własnymi przekonaniami, dowodząc swych racji. Skoro to robią, to nie robią tego z nudów, robią to, by osiągnąć jakiś cel. I mają w nosie, oczywiście w imieniu swej wiary, że ja im mówię, by się np. moją skromną osobą nie zajmowali. Oni mnie nie słuchają. Widać ten cel jest ważny, a każdy człowiek, który myśli po swojemu, jest groźny.

Można by się jeszcze zastanowić, czy masa uważająca się za wierzących, takaż jest. Bo przystępując do ataków na drugiego człowieka, chyba sama się wyklucza. Z drugiej strony są ludzie jak ja, którzy do niczego nie przekonują, niczego nie wymuszają, którzy uważają, że każdy winien własne decyzje podejmować, zmieniać je wraz z dojrzewaniem i rozumieniem otaczającego. W tym nie potrafię się niczego złego doszukać.


Moralność, uczciwość, zasady niewiele mają wspólnego z wiarą. Mogą być co najwyżej z nią zbieżne. Sam człowiek, zarówno ateista jak i wierzący, może być uczciwy, ten wiarę narzucający już nie. Akceptując wiarę jako synonim religii, a wierzącego jako synonim wierzącego człowieka, powinniśmy się zastanowić czy ludzi obojętnych religijnie, czy też obojetnych na instytucje religijne, nie określamy negatywnie, bo poprzedzamy takich ludzi przeczącym przedrostkiem nie... wierzący.

Czy zatem, niewierzący jest wierzący czy faktycznie nie... wierzący? Oczywiście jest wierzący, tylko wierzący w coś innego, nie w to co hierarchowie, biskupi, kardynałowie, ustalając przekazują. Opisywanie człowieka, nieidentyfikującego się jako "nie", samo w sobie jest negatywne, zwłaszcza gdy zauważamy u większości, kierowanie się przyzwyczajeniem, czasem komfortem, nawykiem, odruchem, a nawet zwykłym cynizmem.

Czas kiedy nie umieliśmy się bronić przed instytucjonalną władzą, przed jej pragnieniem niszczenia ludziom życia, przed osiągnięciem kontroli nad rzeczywistością społeczną, już minął. Minął nawet jeśli temu zaprzeczamy, bo z drugiej strony dowodzi tego nasza codzienność, nasze zachowannia.

---
@dżon
... niezależnie od pogody, stale myślący po(zytywnie)... swojemu.