chcesz gwarancji, jest sposób, kup sobie pralkę


Jestem teoretycznie zdrów, choć nie tak, jakbym chciał.
Nic mi jednak nie dolega, a za wszelkie mankamenty obwiniam siebie – nie potrafię się czasem powstrzymać, a dobrą kuchnię po prostu lubię.

Nie chodzę do lekarzy – w życiu byłem u nich kilka razy, głównie za młodu.
Za wyjątkiem tabletki na ból głowy, gdy było za dużo pracy, a terminy goniły, niczego sobie nie aplikowałem. Nie szczepiłem się, i choć czasami trafiłem na dolegliwość, starałem się o niej dowiedzieć jak najwięcej, radząc sobie samemu.

Wychodzę z prostego założenia: lekarz też człowiek. Może mieć trójki na cenzurce, co w moim przypadku podważałoby wiarę w jego wiedzę, podobnie jak i w mojej w nisko ocenianych przedmiotach.

Z tego powodu nie mam zbytniej wiary w „ostatnią deskę ratunku”, jaką jest lekarz i jego medycyna. Jest to pewna niedogodność, ale wybór mam prosty – poczytać o problemie, zastanawiając się czy to czasem nie bajki. Niedogodność polega na tym, że muszę zdecydować sam.

Na szczęście życie pokazało, że rzadko czytałem bajki.
Można powiedzieć, że miałem szczęście, dobre geny, albo… nie sprawdzałem, może choroby wymagające interwencji chirurga to zaledwie procent dolegliwości w całej populacji, a ja załapałem się na ten przypadek, gdzie nóż nie był dotychczas potrzebny.

Ostatnio zastanawiam się nad wpływem aktywności umysłowej na samopoczucie.
Czy to, w jakim stopniu angażuję mózg w różne procesy myślowe, ma realny wpływ na to, jak się czuję? Z drugiej strony, zastanawiam się, czy to, jak się czuję wiekowo – a więc to subiektywne postrzeganie siebie, które może być zupełnie inne niż to, co wskazuje kalendarz – ma jakiś związek z moim ogólnym samopoczuciem.

Z tego wynika moje podejście do kwestii depopulacji. Karmiąc się, sam decydujesz, jaką wartość dodaną siebie wnosisz do tego, czym się żywisz. W kontekście wszelkich prób depopulacyjnych, wpływu na nie nie mam (przynajmniej na razie). I właśnie dlatego nie widzę powodu, by przejmować się tym tematem w stylu „achów i ochów”. To, że coś się dzieje, oczywiście, jest interesującą ciekawostką, ale nie sprawia, że zaczynam się bać.

Nie straszny mi diabeł, ani jego czarci synowie, którzy – jak przypuszczam – mogą sobie chcieć realizować takie plany.

Podobnie było z COVID-em.
Gdy tylko pojawiły się pierwsze pogłoski, natychmiast zrobiłem solidne zakupy na prawie rok, wychodząc z założenia, że z brudu nie umrę, ale z głodu już tak. Byłem przygotowany, więc mogłem zająć się swoimi sprawami, nie martwiąc się o to, co robią inni. Po co miałbym angażować się w cudze problemy?

Nie miało dla mnie większego znaczenia, czy COVID faktycznie powstał, czy to była jakaś mistyfikacja – w każdym przypadku nic by się nie zmieniło. Tak samo, jak nie zaprzątało mnie, gdzie i jak dokładnie powstał, bo czy to by miało wpływ na moją codzienność?

Rodzina, która podobnie jak ja, się nie zaszczepiła, znała moje zdanie na ten temat.
Znajomi i przyjaciele również. Rozmowy o COVID-zie traktowaliśmy raczej jako luźne wątki, bo w końcu i tak nie mieliśmy na to żadnego wpływu.

W końcu każdy jest kowalem swojego losu.
Wystarczy powiedzieć, już nieco poważniej: zastanów się, co chcesz zrobić, jak się na to zapatrujesz, a potem działaj zgodnie z tym, co czujesz i jak to rozumiesz. Jak uważam, tak postępuję – to moja decyzja.

---

Stąd właśnie nachodzą mnie te pytania – po co trwa ta odwieczna dyskusja między covidianami a antykovidianami?
Nie widzę w niej żadnego sensu, poza zbędnym angażowaniem czasu, którego nie mam już zbyt wiele. Czas, który mógłbym przeznaczyć na coś bardziej wartościowego, jak choćby na szukanie podobnie myślących ludzi – nie wirtualnych, a realnych.

Z takimi ludźmi mógłbym budować wspólną świadomość, która, z czasem, mogłaby stać się sumą świadomości, której niewiele by się oparło. Okazuje się, że takich ludzi jest całkiem sporo, a każdego dnia ich liczba rośnie.

Jeśli będziemy mądrzy, czas pokaże. Może nasze doświadczenie, połączone z energią młodszych pokoleń, pozwoli zaszczepić wartości, które zapewnią, że kolejne pokolenia nie będą musiały przechodzić tej samej drogi. Czas zweryfikuje, co z tego wyniknie.

A jeśli ktoś oczekuje rezultatów natychmiast, niech lepiej kupi kupon lotto, w przeddzień losowania.
Kolejnego dnia bedzie miał rezultat. Tego oczekiwania na szybkie efekty, jak zauważam, nie lubią szczególnie „wolnościowcy” ani medialni 'komentatorzy'. Widać to w dyskusjach, które odbywają się wszędzie wokół. Mam takie zdanie: jeśli nie jesteś zainteresowany, to twoje prawo, ale nie przeszkadzaj tym, którzy działają.

I tu, mniej więcej, wygląda to tak: w towarzystwie pada pomysł – "na grzyby". Trzy czwarte zgadza się, idzie, pozostali ględzą. Niech sobie ględzą, my będziemy smacznie mieli, pozostali, obejdą się tym smakiem.

Ale to nie do końca prawda, bo ględzić może tylko ktoś, kto nie wie, o czym mówi.
A właśnie o tym piszę – o tym, co często jest niewygodne. W takich chwilach, gdy zaczynają się pojawiać głosy oporu, widać, że trafiłem w coś, co jest zbyt trudne do przyjęcia. 

Tyle, tylko tyle, a być może aż tyle.

---

Złóżmy zatem do kupy kilka informacji, by myśl nie była chaotyczna.

1) Od początku pandemii minęło już kilka lat — fakt,

2) Ludzie, podzielili się na dwa obozy — fakt,

3) Jedni drugich przekonywali te kilka ostatnich lat — fakt.

Pytania!

1) Jak ważna jest dyskusja o covid!?

2) Ile czasu powinna trwać!?

3) A nade wszystko, dlaczego ma trwać i jaki towarzyszy jej cel!?

Temat covid jest dość prosty w rozwikłaniu:

1) Wierzysz zagrożeniom, lub nie wierzysz,

2) Możesz się zapoznać z opiniami z różnych źródeł i własne zdanie zmienić,

3) Możesz o nim dyskutować do upadłego, skoro jednak to określ, jaki masz cel, by do tego upadłego.

Jak działamy jako ludzie!?

1) Wyrabiamy sobie opinię na dany temat, mając wiedzę pochodzącą z domu, szkoły, mediów,

(przy czym nie jest istotne, że może być fałszywa, nie jest, bo możemy opinię zmienić w każdej chwili, zdobywając inną wiedzę i doświadczenie)

2) Uczestniczymy w dyskusjach, jeśli zostaniemy przekonani, być może zdanie zmienimy,

3) Mamy wszystko w nosie i żyjemy po swojemu.

Weźmy zwolennika zagrożeń wynikających z covid.
Patrząc na powyższe, można stwierdzić, że ktoś albo się zaszczepi, albo znajdzie argumenty, które go przekonają, by tego nie robił.
Może się zdarzyć, że przyjął pierwszą dawkę, ale kolejnej już nie, a może będzie kontynuował szczepienia, trwając w przekonaniu, że jego wybór jest słuszny.
Zgadzam się z nim w pełni. Nie zamierzam go przekonywać, bo to jego wybór, jego życie. Jakiekolwiek przytaczanie statystyk – ile osób zaszczepionych, ile nie – nie ma w tej sytuacji żadnego znaczenia. To, co mówi się o innych, nie zmieni jego decyzji ani mojego zdania.

Człowiek, który w zagrożenia nie uwierzył.
Jego nie trzeba do niczego przekonywać, ponieważ myśli podobnie jak ci, którzy nie uwierzyli w szczepionki.
Ale jest druga strona – ci, którzy wierzą w ich skuteczność. I tu sytuacja wygląda podobnie, jak wcześniej.
Albo uda się ich przekonać, albo nie. Jeśli zostaną przekonani, to się zaszczepią, jeśli nie – nie zrobią tego.

Jaki zatem jest sens tej ciągłej dyskusji?
Bo pewne jest jedno – nie chodzi tu o prawdę „szczepienną”. Radą można obdarować kogoś raz, dwa, może trzy razy, ale nie 1000 razy. Zbyt wiele razy powtarzany temat staje się po prostu jałowy i nie prowadzi do żadnych nowych wniosków.

Najprawdopodobniej zostanę potępiony, przez kolegów, którzy o tych sprawach piszą, z tym się jednak godzę.

Przekonywanie nie jest nam niezbędne – potrzebna jest dyskusja.
To ona może prowadzić do zmiany opinii na dowolny temat. Jeśli ktoś twierdzi, że usiłuje stale kogoś przekonać, nie robi nic innego, jak gwałci przestrzeń myślową przekonywanego. Przekonywanie w sposób ciągły, ponad trzy razy, czy przez długie lata, tworzy wrażenie, że przekonującemu – niezależnie od tego, po której stronie stoi – nie chodzi o samo przekonanie.
To o co mu może chodzić!?
Może o zaangażowanie przekonywanego. Putanie, dlaczeogo!?

Wydawałoby się, że do niczego, ale nie, bo może chodzić o:

1) wywołanie emocji, którymi przekonujący może się karmić.

2) zajęcie tej niewielkiej ilości czasu, który każdemu pozostał,

3) można domniemywać, że część przekonujących ma w tym jakiś interes.


Chodzi o to, by dyskusja trwała nieustannie!?
Ale rodzi się pytanie: dlaczego ma trwać dyskusja, która nie ma sensu!?
A nie ma sensu, ponieważ już nikt nikogo do niczego nie przekona ani niczego nie nauczy.
Dyskusja staje się jedynie wymianą powtarzanych argumentów, które nie prowadzą do żadnych nowych wniosków.

A to  jest pytanie, na miarę pytania z ambony!

W tych dyskusjach niejednokrotnie powołano się na miliony filmów, tyleż samo artykułów i znanych postaci.
Mam podejrzenie, że wielu z tych, którzy to robią, nie obejrzało ani nie przeczytało tych materiałów w całości, traktując podobne portale jedynie jako formę identyfikacji z osobami o podobnych poglądach. Są jednak tacy, którzy poświęcili sporo uwagi (a więc cennego czasu), by rzeczywiście zapoznać się z tymi materiałami. Owszem, ciekawość należy zaspokoić, ale nie ma potrzeby przekonywać samego siebie po raz kolejny, skoro już się jest przekonanym.

Gdyby choćby małą część tego czasu poświęcić sprawom naprawdę ważnym,
gdybyśmy połączyli siły w działaniach – choćby tych wyborczych – to okazałoby się, że jest nas całkiem sporo.
Być może, gdyby ten czas odpowiednio spożytkować, to niejedna „partyjka” mogłaby powstać.
Niestety, nie da się tego zrobić zza ekranu.
Koniecznym warunkiem jest spotkanie się w realu – spojrzenie sobie w oczy, wysłuchanie się wzajemnie, zrozumienie.

Należy szeroko mijać wiecznych dyskutantów i podchodzić do nich obojętnie.
Jedynym sposobem, by przerwać ich działania i zniweczyć zamiary ich właścicieli, jest posiadanie własnych przedstawicieli.
Gwarancji nie ma żadnych, ale jak dotąd, wzajemne przekonywanie nie przyniosło żadnych realnych efektów.

Chcesz gwarancji, jest sposób, kup sobie pralkę.

---
gwarant@dżon
... proszę zwrócić uwagę, że w tekście nie podparłem się żadnym frojdem, srojdem czy pinkflojdem...
co nie znaczy, że neguję tych bystrych ludzi,
nie narażam jednak nikogo, na poczucie, że rozmawia z kimś bystrzejszym, a tylko dlatego, że ten bystry, podpiera się srojdem niczym laską,
nie prezentuje filmików, rozumiejąc, że każdy własny rozum ma, może się ze mną zgodzi, może się nie zgodzi, mi nic do tego,

Zwrócę uwagę, że, o ile, a najprawdopodobniej, tak niebawem będzie, jak już tort podzielą, kilku będzie musiało odszczekać swoje 'filmiki' i opinie tam zamieszczane,
jak wieszcz twierdzi, będzie wesoło;)